Jordan Peterson, czyli dorabianie gęby

Jordan Peterson, kontrowersyjny psycholog kliniczny z Toronto, nie jest lubiany w politycznie poprawnym światku. Wróć, nie jest lubiany to mało powiedziane, uchodzi za radykała (bo nie używa idiotycznych genderowo neutralnych końcówek) i jest przeciwnikiem parytetów oraz przekonania, że ludzie są tacy sami (czy się stoi czy się leży, tyle a tyle się należy, znamy to, czyż nie?). Dzisiaj totalnie pomylono niestety pojęcie "równości wobec prawa" czyli uczciwego traktowania ludzi w świetle prawa bez względu na płeć czy rasę, z uznaniem, że równi znaczy identyczni. Bo ludzie nie są identyczni, na przykład jeden jest radzi sobie dobrze z matematyką a drugi z przedmiotami humanistycznymi i równanie na siłę walcem do równości niszczy talenty miast je rozwijać. Ale powiedzieć takie rzeczy w źrenicy światowego postępu na Toronto (tak samo jak powiedzieć, że płeć definiują chromosomy płciowe i nie da się zmienić płci, to znaczy jak chłop obetnie sobie interes i przebierze za kobietę, to będzie nie kobietą ale kastratem przebranym za kobietę w świetle biologii) to dostaje się łatkę radykała, seksisty, transfoba i co tam jeszcze.  Zaburzenia świadomości płciowej należy leczyć, ale nie wmawiać chorym by celebrowali radośnie swoją chorobę. 

Wywiad z linka [2] nie jest nowy, ale chciałam napisać o czymś innym niż pandemia, zaś sam wywiad pokazuje, że prof. Jordan Peterson, człowiek zajmujący zawodowo psychologią, publikujący naukowo ma wiedzę i bije merytorycznie na głowę Cathy Newman, która wypada blado i przegrywa. Prof. Peterson nie daje się sprowokować i pozostaje merytoryczny, czego się nie da powiedzieć o pani Newman. 

Co takiego mówi prof. Peterson? Krytykuje wiecznych Piotrusiów Panów, czyli dzisiaj zombie w rurkach: nie są dla nikogo partnerem i nie radzą sobie. Wspomina, że ludzi trzeba wspierać (chociaż wspomina głównie o młodych mężczyznach), że należy ich zachęcać do rozwoju i nie przeszkadza mu, że YT jest w większości męską domeną. Wyraźnie to przeszkadza pani Newman. Cathy Newman nie podoba się, że kobiety chcą kompetentnych partnerów (nie znaczy bijących!), a te szukające słabych chcą dominować i są mniejszością a całość długoterminowo nie stanowi dobrego rozwiązania.  Dalej mówi, że bardziej złożona analiza (tzw. multivariate z dodatkowymi zmiennymi) wskazuje, że nie ma tzw. paygap,  bowiem trzeba brać pod uwagę wiek, osobowość. Pani Newman nie może znieść, że jest to bardziej złożone niż porównanie średnich i raz po raz przerywa prof. Petersonowi.  I są rzecz jasna różne osobowości, w odmienny sposób rozłożone między płciami, na przykład kobiety z zasady są bardziej ustępliwe (ang. agreeable) i zachęca kobiety by prosiły o pożyczkę! Czy to słowa nienawidzącego kobiet redpillersa*? A może kogoś, kto pomaga kobietom prosić o pożyczki, pomaga w rozwoju kariery do czego się przyznaje otwarcie?

Prof. Peterson wspomina także, że statystycznie rzecz ujmując, kobiety wybierają macierzyństwo lub mniej płatne profesje. Denerwuje to panią Newman. Mówi też o trudach o łączeniu kariery i macierzyństwa, co nakłada na nie ogromną presję. On mówi o statystyce, a ona o "każdy jest inny", tak ale nie o to chodzi w statystyce i nauce! Cathy Newman raz po raz mówi o równości, nie rozumiejąc tego o czym wspominałam na początku. Prof. Peterson wspomina, że nie każdy chce poświęcić wszystko dla kariery i owszem to często mężczyźni, zaś takich kobiet jest mniej. I każdy rzecz jasna spotyka bariery i musi walczyć. I co z tą równością płci? Nie ma czegoś takiego jak równość wyniku! To komunizm prawda. Prof. Peterson pokazuje, że w egalitarnych społeczeństwach jak skandynawskie, liczba kobiet pielęgniarek do mężczyzn pielęgniarek to 20:1 zaś inżynierów dość podobnie. Są pewne różnice których nie da się wymazać. Jak wreszcie określić czym jest równa praca? Jak to określić? Prof. Peterson raz po raz wspomina, że cechy jak nieustępliwość,  jak umiejętność walki oraz rywalizacji pomaga. Dzieli cechy na cechy kobiece (ustępliwość czy wrażliwość) nie są powiązane ni nie przewidują sukcesu na szczycie. Ponownie, on wspomina o badaniach i wynikach a ona dlaczego nie ma więcej kobiecości.  I na koniec nie zapominajmy, że nie każdy mężczyzna chce się rozpychać łokciami i walczyć o to przywództwo. Niektórzy wolą spokój. 

No i na koniec kwestia tzw. LGBT i przedimków neutralnych. Cathy Newman nie widzi problemów w tym, że ona kogoś obraża, zaś odmawia tego prawa (w imię wolności słowa o której mówi) prof. Petersonowi. Prawo nie powinno kaleczyć języka i zwraca uwagę na to jak autorytarne są zapędy radykalnej lewicy. Nie podoba się to pani Newman, która nie rozumie, że "autorytaryzm" nie oznacza nazwanie kogoś Mao czy Hitlerem. Ale filozofia aktywistów i dajmy na to Mao jest podobna, ponieważ nadaje ludziom grupową tożsamość gdzie grupa (bycie transpłciowcem) jest ważniejsza niż to kim jesteśmy. Odmawia się ludziom prawa do indywidualności, a wpycha w świadomość i interesy grupy. Czy to na pewno wolność? 

I wreszcie wspomina o konieczności istnienia hierarchii w każdej grupie oraz społeczności, nie jest to zaś li tylko relikt patriarchatu. Ponownie pani Newman wyraźnie się to nie podoba, nawet jeśli prof. Peterson wskazuje na to jak nawet w tej kwestii działa nasza serotonina.  Poza tym co jeśli nie hierarchia, taka czy inna? Czeka nas chaos i anarchia, a historia pokazuje, że to jeszcze nigdy nikomu nic dobrego nie przyniosło. 

Czy tylko ja mam wrażenie, że Cathy Newman nie słuchała ni nie zrozumiała wspominają? A z tego co napisałam powyżej wysnuto jakoby zachęcał do przemocy wobec kobiet i był wrogiem kobiet.  Całkowicie i nie po raz pierwszy skrytykował absurdy takie jak: równość wyników, równanie walcem, ignorowanie różnic między płciami i sprowadzanie złożonego problemu płac i awansu do złego patriarchatu. Sama miałam kiedyś na lunchu rozmowę o tym czemu kobiety pracują na niepełnym etacie i jak ktoś powiedział "bo chcą mieć więcej czasu dla dzieci" - coś, czego osoby jak Cathy Newman nie rozumieją. I dlatego prof. Peterson jest tym złym, bo promuje "toksyczną męskość" (ang. toxic masculinity)  bo każe młodym mężczyznom dorosnąć, nie zaś być wiecznymi dziećmi. Pisze, że nie da się dawać każdemu po równo czy zrobić parytetu więc wspiera patriarchat i zło. Zabawne (nie tragiczne), że te równościowe ponoć feministki bronią zbrodniczej wobec kobiety i mniejszości doktryny wojennej (aka "religia pokoju"). Ale co ja się dziwię, skoro prof. Peterson jest zły (w ich narracji) a Linda Sarsour dobre? 

[1] https://www.theguardian.com/media/2018/mar/19/cathy-newman-the-internet-is-being-written-by-men-with-an-agenda
[2] https://www.youtube.com/watch?v=aMcjxSThD54
grafika: https://nationalpostcom.files.wordpress.com/2020/02/jordan-peterson-1.jpg
*redpillersi to ciekawe zjawisko, warte opisania odzielnie

Zamknięte granice, ale co dalej?

Od jakiegoś czasu rozmawiałam na temat tego, co się stanie jak wrócimy do normalności. Pandemia koronawirusa w końcu wygaśnie, jak to z pandemiami bywa, ale co dalej? Jaką, gospodarczą, cenę przyjdzie nam wszystkim zapłacić za owo zamknięcie granic i ograniczenie działalności wielu sektorów gospodarki. A wreszcie jakie to może mieć reperkusje społecznopolityczne? Tego rzecz jasna nie wie na razie nikt, ale pewne problemy, przynajmniej dla mnie, dosłownie aż krzyczą. 

Chyba wszystkich przeraził scenariusz włoski, gdzie doszło do katastrofy w kraju gdzie gospodarczo i tak nie było różowo. Rzecz jasna wielu zwracam uwagę, że z racji starszej populacji Włoch niż sąsiednich krajów wirus zbierał bardziej śmiertelne żniwo. Drugie to jednak indywidualna odpowiedzialność, bo niestety we wszystkim to człowiek stanowi najsłabsze ogniwo. Ludzie, którzy chodzili po knajpkach traktując zwolnienie jako okazję do rozerwania się nie pomogli. W samym Zurychu, jak słyszałam od mieszkających w centrum, musieli pozamykać parki bo ludzie robili sobie grilla łamiąc zakaz spotkań w maksimum pięcioosobowych grupach. Mogę niejako zrozumieć ludzi w Szwajcarii, z którymi wiek XX obszedł się dość łagodnie, bowiem uniknęli wojen i większych nieszczęść, lecz mam czasem wrażenie, że wielu ma problemy z utrzymaniem zasad sytuacji specjalnej. Czy naprawdę oszalałe na punkcie konsumpcji społeczeństwa tzw. oświeconego Zachodu są niezdolne do najmniejszego wyrzeczenia? Jak żyć, panie jak żyć jak sklep z ajfonami zamknęli? 

Rozmawiałam w piątek z koleżanką z Polski, a S. spytała jak to jest, że przy świńskiej grypie w 2010 sprawa jakoś przeszła, a teraz zapanowała nieomal psychoza? No cóż, wyjaśniłam, że nie media społecznościowe nie były wówczas w aż takim użyciu więc i możliwość nakręcania spirali histerii mniejsza. Nie, nie winię mediów społecznościowych za całe zło, ale uważam, że w rozrachunku przynoszą światu dużo więcej złego niż dobrego. Zaczęło się dobrze: możliwość znalezienia dawnych kolegów ze szkoły, poznawanie grup zainteresowań z całego świata a wyszło jak zawsze, czyli nieciekawie. Pozostaje kto nakręca falę fake newsów i kto steruje histerią, by zyskać. Nie jestem zwolenniczką teorii spiskowych, unikam ich jak nomen zarazy, lecz jednocześnie nie wierzę, że rzeczy dzieją się same z siebie i bez przyczyny. Na histerii można wiele zyskać, albo wykreować zapotrzebowanie na coś (eksperymentalne leki, szczepionki?), albo zastraszyć społeczeństwo tak, by demokratycznymi metodami wyraziło zgodę na likwidację demokracji i zwiększoną inwigilację na przykład. Dla naszego dobra rzecz jasna. 

Oba scenariusze są nieciekawe, zaś to tylko luźne myśli. Inna sprawa na ile demokracja jeszcze istnieje na tzw. oświeconym Zachodzie, gdzie w ramach swobody myśli w demokracji liberalnej można się zgadzać, albo morda w kubeł, zaś za krytykę przyjmowania nielegalnych imigrantów (aka "uchodźców"), likwidacji państw narodowych, kultury i zasad (aka wielokulturowość) czeka, na razie, śmierć cywilna a jak mawiał znajomy "oświecony" wyborców Donalda Trumpa należy badać psychiatrycznie (jak to szło, schizofrenia bezobjawowa, prawda). Do tego "otwarci" i "tolerancyjni" ludzie lewicy mają nadzieję, że Trump opuści ten padół łez, jak powiedziała M. z mojej pracy. Co to za ustrój, gdzie jest jedna idea, jedna jedynie słuszna wizja życia i poglądów a debata jest zakazana a jak komuś się nie podoba to na stos, mentalny na razie, z heretykiem? No na pewno nie demokracja, zresztą demokracja nie potrzebuje przymiotników a im dłużej żyłam w demokracji liberalnej tym bardziej miałam wrażenie, że ten twór ma tyle wspólnego z demokracją co krzesło, z krzesłem elektrycznym. Być może więc chodzi o zlikwidowanie fasad demokracji? A może by ajfoniki przejęły kolejne elementy naszego życia. Aha żeby nie było, że zazdroszczę. Mogłabym kupić sobie ajfonika, ale po prostu nie mam ochoty. Nie chcę tutaj snuć teorii o tym, że koronawirus to broń biologiczna mająca, na celu to czy tamto. Nie, raczej, że ktoś wykorzystał chiński wirus z Wuhan (tak chiński wirus z chińskiego Wuhan). Jednocześnie jednak pandemia pokazała absolutną bezradność demokracji liberalnej i absolutną niezdolność konsumpcyjnych społeczeństw Zachodu do działania. 

Premier Włoch ([1]), zwraca uwagę, że UE może stracić sens istnienia. I ja się od jakiegoś czasu zastanawiam jak Unia wyjdzie z obecnego kryzysu i czy będzie co zbierać. Projekt UE, jakim jakim widzieli ów twór założyciele, czyli unia gospodarcza miał głęboki sens. Przepływ dóbr, usług i ludzi w ramach Europy mógł uczynić Europę konkurencyjną wobec gigantów jak USA  czy Chiny. A kto zrobił z Chin praktycznie fabrykę świata? Łatwo powiedzieć złe i chciwe korporacje, czy czy to nie my, konsumenci chcieliśmy coraz więcej za mniej? Zakłamane do cna, rzekomo tolerancyjne i zatroskane społeczności tzw. oświeconego Zachodu, chciały konsumować coraz więcej i jakoś im nie przeszkadzało, że ich bluzki czy torebki wykonali półniewolnicy (albo i nie pół)  z Chin czy Bangladeszu. Tacy wege - i fit, zatroskani o "katastrofę klimatyczną" mieli głęboko gdzieś jak żyli pracownicy ich nadgryzionego jabłuszka z Chin. Zamykali oczy i patrzyli dalej, upojeni samozachwytem nad swoją wielkodusznością. Czy naprawdę można oczekiwać od takich ludzi jakiegoś wyrzeczenia, jakiejś własnej myśli? I po namyśle chyba owa namacalna wręcz hipokryzja tak mnie drażniła w Kanadzie. Bo multi-kulti w Kanadzie służyło temu samemu co i w Europie, zasysaniu taniej siły roboczej, w tym, że w kraju liścia klonowego wykwalifikowanej. Po co dobrze płacić programiście czy analitykowi, skoro można zatrudnić za dużo mniej Hindusa czy Chińczyka, dla którego nawet ta nie taka znowu dobra płaca to niebo w porównaniu z tym co ma u siebie? Oczywiście by złapać te muchy, w myśl starego przysłowia, trzeba wystawić miód o nazwie "multi-kulti". Ale oto niektóre grupy, jak wyznawcy proroka-pedofila, zorientowały się, że obiecanki równych szans to pic na wodę i zaczęły robić zadymy używając przeciw lewicowcom (czyli dzisiaj międzynarodówce rozporowej) ich własnej argumentacji. Oczywiście znam całą masę ludzi wierzących w bajki o równości (jak to ładnie nazywał towarzysz Lenin?), ale na pewno zarządzający widzą byznes. I może stąd owa słabość, ponieważ w krajach demokracji liberalnej (jakieś pomysły jak przerobić demolud by pasowało?) istnieje cała rzesza ludzi nijak nie identyfikujących z tymi krajami, za to identyfikujących z czymś odmiennym (powiedzmy totalitarną doktryną wojenną udającą religię), i w razie kryzysu ma się wewnętrznego wroga. Czyż to nie kolos na glinianych nogach, próchniejący od środka? I co będzie jak zawierucha pandemii przejdzie? 

I co z gospodarką? Nie da się wyłączyć wielu sektorów na długo. Owszem branża tzw. eventowa nie jest może jakoś szczególnie potrzebna, ale gospodarka to system naczyń połączonych i nawet taka pozornie mało istotna branża eventowa, jest powiązana z gastronomią, wynajmem pomieszczeń itd. Jak runie jedno pociągnie drugie i to się nazywa efekt domina lub kuli śniegowej. Rzecz jasna wszystkie rządy przeznaczają ogromne kwoty na pomoc, ale tak nie można w nieskończoność. Po pierwsze skąd wziąć kasę, a po drugie na kroplówce nie da się przeżyć życia. Zatem trzeba będzie wracać do normalności, ale pamiętając o środkach ostrożności. Czy dzisiejsze społeczeństwa, jako całość, są zdolne do samoograniczenia? Osobiście szczerze wątpię, ale jeśli tak to być może czas na podmiankę przez innych, zdolnych do wysiłku (mam na myśli prawdziwy wysiłek a nie wrzucenie selfików na insta), jak to już nieraz miało miejsce w historii kiedy starego, rozleniwionego lwa zagryzały młode, głodne sukcesu lwy. Czemu tak się uczepiłam selfików, ajfoników i mediów (anty)społecznościowych? Bo stanowią objawy rozleniwienia dobrobytem. I pozostaje pytanie, czy pandemia przypomni nam wszystkim, że chociaż nie chcemy mówić o śmierci, chorobie i brzydocie w erze poprawianych photoshopem zdjęć na mediach (anty)społecznościowych, to śmierć, choroba i brzydota nie znikły. I że, jeśli jako społeczność mamy przetrwać kryzys, musi nas łączyć wspólnota, ale coś prawdziwego nie mit multi-kulti bo ludzi z odmiennych kultur razem nic nie łączy, więzy istnieją tylko w ramach kultury czy religii tej czy innej. I na koniec ludzie poświęcają się dla rodziny, kraju, idei ale raczej nie dla ajfona, insta czy przygodnego seksu. 

Smaczki kanadyjsko-szwajcarskie cz 3: bańka imigrancka i poznawanie miejscowych

Witam wszyskich Gości w trzeciej odsłonie mojego subiektywnego porównanie życia w Kanadzie i Szwajcarii, z punktu widzenia cudzoziemca żyjącego w największych miastach tych krajów: Toronto oraz Zurychu. Z racji epidemii zamieszczam odcinek wcześniej niż zwykle, bo dni tygodnia i tak się pomieszały z racji pracy w domu dla większości z nas. Dzisiaj na tapetę biorę tzw. bańkę imigracyjną (ang. expat bubble) oraz to jak wygląda poznawanie miejscowych. Co rozumiem przez bańkę imigracyjną? Sytuację w której przebywamy głównie albo wśród rodaków, albo innych przybyszy, lecz nie mamy kontaktu z rodowitymi mieszkańcami danego kraju. 

W Kanadzie można rodowitych mieszkańców rozumieć dwojako: faktycznie rdzennych mieszkańców kontytentu czyli Indian (po angielsku to się nazywa First Nations i używanie słowa Indianin to rasizm!rasizm!rasizm!), albo tych co mieszkają w kraju od paru pokoleń, budowali dobrobyt kraju, czyli w większości potomków imigrantów z 
Anglii oraz Irlandii.   Na potrzeby tego posta będę mówić o owej drugiej grupie.  Muszę przyznać, że w Toronto osób, zaliczanych z pewnością do owej grupy (o czym wiedziałam, że mieszkają w kraju klonowego liścia) od paru pokoleń spotkałam 3-4. Kim byli pozostali? To byli, jak wspominałam wcześniej, przybysze z różnych regionów Azji, Karaibów czy Ameryki Południowej. Część z nich miała paszport kanadyjski, wielu stały pobyt, ale kulturowo byli Azjatami czy też mieszkańcami Karaibów. Ja także, gdybym wystąpiła o obywatelstwo kanadyjskie, byłabym Polką z kanadyjskim paszportem, ponieważ urodziłam się, wychowałam i zostałam ukształtowana przez polską kulturę z jej zaletami i wadami. Tkwiłam więc w Toronto w owej bańce migracyjnej na całego i naprawdę niewiele mogę powiedzieć o Kanadyjczykach, może najwięcej mówiły o tych ludziach programy jak "Ice Road Truckers" czy "Autostrada przez piekło", gdzie widziałam ciężko pracujących ludzi, chcących utrzymać swoje rodziny i ceniących rodzinne i tradycyjne wartości. W Toronto jednak ich nie było, miasto to bowiem, jako swoisty hub nauki, techniki i przemysłu, przyciągało przybyszy z całego świata i symbole stanowiła zakwefiona kobieta razem z Hindusem, niż ciężko pracujący kierowcy ciężarówek. Niejako post factum czytałam o Toronto, że to wspaniałe miejsce gdzie każdy znajdzie pracę, coś dla siebie i gdzie wszyscy się kochają i akceptują swoją inność. Cóż, jak każdy cukierkowy obraz i ten jest fałszywy, zwłaszcza jeśli chodzi o szukanie pracy, lecz ten temat rozwinę w kolejnym odcinku. Jakie ci ludzie mieli doświadczenia w Kanadzie? Bardzo różne, ale rozmowy z nimi przedstawiały daleko mniej różowy obraz niż lukrowany obraz powszechnej miłości, szczęśliwości i takie tam. Moja dobra koleżanka V. nazywała Toronto depresyjnym, koledzy z pracy też byli tak sobie zadowoleni i powtarzali, że jako biała z paszportem unijnym mogę pojechać w znacznie lepsze miejsce. Nazywali Toronto ciężkim miejscem, gdzie płaca nie pozwala na odkładania na emeryturę, lepszą opiekę zdrowotną a ceny przedszkoli czy edukacji dzieci spędzały sen z powiek. 

Naprawdę wychodziłam z domu czy to na spotkania meetupowe czy z ludźmi z pracy, ale Kanadyjczyków nie było w mieście Toronto, przynajmniej nie na spotkaniach owych grup czy spotkaniach branżowych. To zapewne specyfika miasta, zaś specyfika mojej pracy dawała mi wybór między Toronto, Vancouver a może jeszcze Montrealem. Fotka przedstawia Niagara-on-the-lake, urokliwe miasteczko pomiędzy Toronto a wodospadami Niagara. W tym pięknym miasteczku przywodzącym na myśl powieści L.M. Montgomery, widziałam znacznie więcej przedstawicieli mojej grupy etnicznej, lecz nie mogłam tam mieszkać z racji specyfiki mojej pracy. 

Przed przyjazdem do Zurychu czytałam na temat miejscowego sposobu bycia, savoir vivre w Szwajcarii, a także, co mnie bardzo ciekawiło, doświadczeń innych przyjezdnych w kraju a środku Alp. Generalnie miejscowi oceniali byli jako zimni, niedostępni do tego strasznie staroświeccy w kwestii randkowania (o ile się na takową umówili z cudzoziemcem) ponieważ raczej chcieli kogoś poznać i niezbyt interesował ich w miarę szybki seks. Poza tym nieprędko, o ile w ogóle, zapraszali kogoś do siebie i nazywali przyjacielem. Na stronie https://www.helloswitzerland.ch/ pewna kobieta z Nowego Jorku żaliła się, że w barze nikt jej nie podrywał. Dla mnie to nie wada, ale zapewne wielka odmiana po wielkich miastach Ameryki Północnej. W przeciwieństwie do Toronto, miałam okazję poznawać rdzennych Szwajcarów w pracy i poza nią, dzięki czemu przynajmniej mam chociaż pierwsze wrażenia na ile owe wrażenia i opinie są wspólne z moimi doświadczeniami. 

Z pewnością doświadczenia na temat chłodnego i zdystansowanego zachowania są prawdziwe: ludzie są uprzejmi dla na dystans. Nie zostanie się "friend" po jednym spotkaniu (w Toronto owo słowo nie znaczyło równo nic i jak się znikło z oczu to i po friendlowaniu było), nie dostanie zaproszenia do domu na kawę i nikt się szybko na szyję nie rzuci. I to nowo przybyły musi zrobić krok, wyjść. Ja na przykład musiałam się przysiadać do grupy nim koledzy zaczęli po mnie przychodzić kiedy wszyscy szli razem na lunch. Nie robiłam z tego powodu wielkiego problemu, ponieważ to ja jestem nowa i to ja muszę okazać inicjatywę. Teraz nie ma już sprawy, a koledzy nawet usiłują mnie upić na każdej imprezie a na ostatniej kolega nawet dał mi na spróbowanie limoncello ze swojej szklanki. Pierwsze lody przełamane, a w pracy zupełnie dobrze jeśli zachowam poprawne, koleżeńskie relacje. Poza pracą spotykam w dużej mierze białych Europejczyków z sąsiednich krain: Niemców, Francuzów pojedyncze osoby z Bliskiego Wschodu czy Filipin. Szwajcarzy także się zdarzają, zaś jednym ze sposobów poznania czy rozmawia się z miejscowym jest pytanie czy zamierzam się uczyć niemieckiego. Zamierzam, nawet uczę i przerobiłam dwa rozdziały z książki do niemieckiego dla osób znających angielski. Plan jest taki by w weekend przerabiać nowy rozdział i powtarzać poprzednie. 

Jakie są doświadczenia przyjezdnych? Raczej pozytywne jeśli chodzi o zarobki o poziom życia (nie to co Toronto), na ceny wynajmu i podatki narzekają ludzie chyba wszędzie.  Na temat samych miejscowych zdania są różne, zależy kogo zapytać. Ponieważ ludzie spoza Europy rzucają się w oczy, a Szwajcarzy nie są za subtelni w gapieniu się na kogoś, niezbyt im się podoba, poza tym mają problemy ze znalezieniem pracy z racji przepisów imigracyjnych. Mnie się tutejsze przepisy, mające mocno ograniczać imigrację z obcych, nieeuropejskich miejsc, podobają, ale rozumiem, że nie jest to najlepsze miejsce dla powiedzmy Hindusa. Poprawność polityczna jest tutaj mniej rozwinięta, więc rozumiem skąd szok  kulturowy dla ludzi powiedzmy ze Stanów czy Kanady. Ja nigdy nie wyszłam z owego szoku w Toronto i to zakończyło "projekt Kanada", ale zawsze powtarzam, że jeśli jakieś miejsce wyjątkowo komuś nie leży należy rozważać przeprowadzkę co zrobiłam sama.  Na razie owo zdystansowanie mi nie przeszkadza, ale oczywiście mogę zmienić zdanie z czasem. Na pewno lepiej tu wygląda kwestia zarobków a i z grupą w pracy lepszy kontakt, co stanowi jakiś tam prognostyk. Na pewno Zurych jako miasto podoba mi się bardziej niż Toronto, bo jest bardziej europejski i są tutaj urokliwe parki, jak choćby przedstawiony w poście Rieter Park. Może gdybym mieszkała w miejscu jak Niagara-on-the-lake moje wrażenia były by odmienne... kto wie. 

Scenka rodzajowa: Koleżanka wrzucała na grupę Whatsuppową kolejne statystyki zgonów i nowych przypadków koronawirusa. C., ta sama koleżanka-Szwajcarka co odradziła mi podróż do Polski na Wielkanoc, napisała byśmy przestali się nakręcać tylko skoro mamy wolny czas obejrzeli jakiś film, zaczęli uczyć obcego języka, na przykład  miejscowego dialektu w niemieckim. W ogóle to od C. wiem jak miejscowych drażnią Niemcy i Austriacy co mieszkają ileś lat i twierdzą, że nie rozumieją tutejszego dialektu. Wedle P., poznanej na grupie meetupowej imigrantki ze słowiańskiego kraju, jak ktoś zna biegle niemiecki to da sobie radę z dialektem.  Słyszałam podobną opinię też od innych, więc nie taki dialekt straszny. Zresztą jak ludzie są w stanie nauczyć się chińskiego, to i szwajcarskiego niemieckiego kwestia chęci i zaparcia. I rozumiem irytację miejscowych, że ktoś mieszka tutaj 10 lat i nawet nie próbuje nauczyć języka. Dla mnie jest oczywiste: skoro planujesz osiąść na dobre to poznaj miejscowe reguły, język i dostosuj. A jeśli nie jesteś w stanie, to może inne miejsce będzie lepsze, a może czas wracać do domu? Wedle mojej liberalnej koleżanki z Austrii podejście Szwajcarów to rasizm, a ja nie mam racji.  Być może, a ile potrwa "project Szwajcaria" czas pokaże. 

Zamknięcie w praktyce: Zurych


Wzorem Polski, od poniedziałku, Szwajcaria jest krajem zamkniętym.  Zewnętrze  granice pozostają zamknięte dla większości, życie publiczne jest w stanie zawieszenia, to znaczy otwarte pozostają jedynie sklepy spożywcze, apteki, stacje benzynowe, przychodnie oraz szpitale. W mojej pracy, ale nie tylko, większość ludzi pracuje w domu, a kto musi z jakiegoś powodu pojechać to ma albo użyć prywatnego samochodu, albo komunikacji miejskiej poza szczytem. Chodzi o to, by niepotrzebnie się nie narażać, ni innych na przykład osób starszych. Jak wygląda życie w Zurychu w czasie zamknięcia? Mniej więcej tak, jak na obrazku. 

Znamion paniki czy też histerycznych zakupów nie ma. W sobotę co prawda ludzie się rzucili na makarony i ryże, ale w poniedziałek życie wróciło do normy.  Na kasach samoobsługowych pilnowane jest, by ludzie zachowali dystans, czyli większość z nich jest zamknięta. Ale tłumów nie ma, a poza tym z racji zamknięcia szkół wiele osób i tak pracuje z domu i może wyjść do sklepu o dowolnej godzinie. Place zabaw są otwarte, a z racji pięknej pogody wiele osób korzysta z parków. Mieszkam niedaleko skwerku i na owym skwerku wszystkie ławki były zajęte, zaś na ławce niedaleko sklepu młodzież "dezynfekowała się" piwem. I tak w ramach ciekawostki powiem, że w Zurychu, nie wiem jak w innych kantonach, można legalnie wypić piwno na ławeczce czy nad jeziorem, o ile się nie robi burd. Młodzież kulturalna, nie zaczepiała, zresztą gadali po niemiecku więc nie wiem, ale raczej byli zajęci sobą. W każdym razie wiele osób, zdrowych, to grało w szachy na skwerku, to sobie rozmawiało, to wreszcie jadło lunch siedząc na schodach do sklepu. Co mam na myśli? Placyk handlowy znajduje się w naturalnym wgłębieniu i trzeba zejść po schodach, na których ludzie jedli kanapki po osiedlową, przy sklepową knajpkę zamknięto. 

W ogóle to zawsze z ciekawością obserwuję innych, co potem opisuję, zaś w Zurychu mogę obserwować Szwajcarów, ponieważ w Toronto Kanadyjczyków było jak na lekarstwo, zwłaszcza centrum to już była Azja. Jedni się tym zachwycali, ja nie. W każdym razie czytałam przed przyjazdem fora dla imigrantów, chcąc zbierać informacje o doświadczeniach innych ludzi z mieszkania w Szwajcarii. Opinie były różne, o Kanadzie i Toronto same pochlebne a przecież nie ma raju, zaś jednym z zarzutów wobec miejscowych było to, że są raczej powściągliwi, nie od razu zapraszają do domu czy nazywają przyjacielem. Z tym dystansem to sporo racji, ale mnie akurat to aż tak nie przeszkadza w końcu trzeba poznać drugą osobę, a z niektórymi się po prostu nie ma ochoty wchodzić w bliższe relacje. W każdym razie mnie ów dystans nie przeszkadza, to że nikt tutaj nie mówi o mnie per "friend" bo wiem, że jeśli ktoś zacznie to naprawdę będzie to miał na myśli. Tak, czy siak w Szwajcarii zakazano ściskania sobie rąk, bo uważane jest tutaj za zwyczajne powitanie formalne lub kogoś, z kim się nie jest przyjacielem. Naród w środku Alp jednak znalazł sposób, więc skoro nie można podawać rąk to na grupie Whatsuppowej mamy memy i video jak można się stuknąć kuflem piwa lub kieliszkiem wina. Podczas piątkowego lunchu dodatkowo, koledzy wysnuli teorię, że zakazano podawania rąk, lecz nie całowania w policzek. Nie drążyłam tematu by pytać jak to zrobić zachowują dystans jednego metra, który należy zachować. Jak widać nie tylko Polak potrafi.  Koleżanka - Szwajcarka, C. znana z poprzednich postów, zaczęła mówić, że więcej bakterii jest na rękach niż policzkach, więc to właściwie nie takie głupie. Koledzy pokiwali głowami, ja zaś słuchałam zaciekawiona. C. to w ogóle chcę podziękować,  że przekonała mnie by nie kupować, to było w zeszłym tygodniu, biletu do Polski na Wielkanoc. To było na dzień przez zamknięciem polskich granic. 

Zauważyłam, że przynajmniej w moim otoczeniu, to cudzoziemcy bardziej panikują niż Szwajcarzy. To E. biega i wszystko odkaża, a skądinąd porządna M. ma na komórce apkę z liczbą chorych i zgonów na świecie. Jak któregoś popołudnia porównywałyśmy liczbę zarażonych w Szwajcarii między apką a stroną swissinfo.ch, siedzący obok miejscowy kolega spojrzał na nas jak na kompletne wariatki, które się nakręcają tylko. Bo żebyśmy coś normalnego w tym necie szukały. 

Jestem od poniedziałku na pracy domowej. Przyznam, że brakuje mi mojej grupy w pracy bo generalnie zawsze można coś ciekawego usłyszeć i z kimś pogadać. No i jemy razem lunche, przy czym to ja musiałam dać znak, że chcę jeść z kolegami, ale teraz już o mnie pamiętają i zbierają mnie ze sobą.  No, ale bezpieczeństwo to bezpieczeństwo. No i w przerwie mogę zamiast lunchu, jedzonego przez nowym monitorem, iść na spacer. Przyznam, że w pierwszej chwili lekko się przestraszyłam bo to jednak coś nowego no i jestem w obcym kraju, ale niepotrzebnie. 

Bardziej powinniśmy bać się skutków gospodarczych podobnego zamknięcia i to chyba nie tylko moje zdanie. Branża turystyczna dostanie w kość, podobnie jak gastronomia, szeroko rozumiane usługi czy firmy zajmujące organizacją różnych imprez. Kto jeszcze ucierpi czas pokaże, ale na pewno to się nie skończy dobrze. I zastanawiam się czy ktoś przypadkiem nie nakręca strachu przez koronawirusem i co chce na tym zyskać.   


Unia i multi-kulti w czasach zarazy

Jak wiedzą stali Goście mojego bloga, jestem dość sceptyczna wobec idei multi-kulti ponieważ nie wierzę, że da się pokojowo zmieścić, na małej przestrzeni, ludzi których systemy prawne, kultura i wierzenia są sprzeczne. Europejskie poszanowanie wolności jednostki, przechodzące nieraz w kult narcyzmu średnio pasuje do konfucjańskiej idei interesu roju, gdzie jednostka wiele nie znaczy. Europejskie, i ogólnie zachodnie, poszanowanie praw kobiet czy innych mniejszości, nie pasuje z dzikimi ideami "honoru" wyznawców proroka-pedofila. Lecz o ile pracowici Chińczycy jeszcze dość dobrze wpasowują się w krajobraz i nie kłują w oczy nie da się tego powiedzieć o zwolennikach "zbrodni honoru". Pisałam o praktyce w Toronto, gdzie właśnie zamknięcie ludzi na małej przestrzeni powodowało stworzenie się zamkniętych podgrup ponieważ ludzie szukali kontaktu ze znanym i rozumianym. To zwykła reakcja każdego, tak mnie jak i innych, ale dla międzynarodówki rozporkowej, która wygryzła lewicę zajmującą się bardziej sprawami socjalnymi, to rasizm. 


Zastanawia mnie co robi UE w sprawie pandemii? Gdzie ci wielcy szafarze, tak dzielnie walczący z rzekomym nie przestrzeganiem praworządności? Gdzie Timmermans i tym podobni, tak wielce zafrasowani? Jeśli ktoś z was, moi Goście, może podesłać bo chętnie poczytam. Co prawda nie oczekuję za wiele od speców od określania krzywizny banana czy ogórka, specjalistek od gwałconych krów i tym podobnych, ale zawsze chętnie poczytam co i jak. Może się mylę i jednak zarządzający UE to nie jest, jak powiedziałam komuś tutaj "narodowa reprezentacja cudaków, których partie wysyłają tam, gdzie wyrządzą mniej szkód", bo patrząc na posłankę Bieńkowską lepiej mieć ją z dala, chociaż patrząc jak bruździ to właściwie nie wiadomo. Wyjaśnienie komuś ze Szwajcarii, ale także Niemiec czy innego kraju, dlaczego polska opozycja lata do UE o pomoc by obalić rząd metodą "ulica i zagranica" jest ciężka, bo jednak staram się mówić o Polsce możliwie dobrze. A o wielu politykach mówić dobrze ciężko, a nie chcę gadać, że większość polityków to zdrajcy nienawidzący własnego narodu albo ideologiczni nieudacznicy. Dlatego pewnie tak pozytywnie zaskoczyła mnie decyzja premiera Morawieckiego o zamknięciu granic, by zatrzymać rozprzestrzenianie się koronawirusa z Wuhan (tak, wirus pojawił się na targu w Wuhan czy międzynarodówce rozporkowej to się podoba, czy nie), a nie doprowadzić do włoskiego scenariusza. Nie żeby szwajcarski był tak znowu dobry, ale jakoś dajemy radę. Zamknięcie granic, częściowe zamknięcie galerii handlowych i tryb "na wynos" w restauracjach powinien pomóc. Ja sama będę pracować w domu, by nie kusić licha dojeżdżając do pracy. Bo chociaż jestem odporna i w życiu nawet grypy nie miałam, a najgorsze co to trzydniowe przeziębienie bez nawet porządnej gorączki, to po co ryzykować? W każdym razie Polska na razie zdaje egzamin i dobrze. Granice, ze Szwajcarią, zamyka też Austria, Dania całkowicie i można powiedzieć, że tak na naszych oczach ciężko choruje idea solidarności europejskiej. Pandemia nie tak znowu zabójczej,  w porównaniu z hiszpanką czy cholerę, ale i tak groźnej choroby pokazuje dobitnie, że jednak wszystko ma narodowość i że jak przychodzi do kryzysu to jesteśmy Austriakami,  Duńczykami, czy Polakami przede wszystkim, nie zaś Europejczykami.  Rzecz jasna każdy rozsądny człowiek wie, że kapitał ma narodowość, ale utopie mają to do siebie, że żyją długo bo wyrażają nadzieję na raj na ziemi. 

Jak poczytałam o Belgach jeżdżących do Holandii [1] to restauracji to zastanawiam się ponownie jak bardzo coś nie tak jest z zachodem. Czy ludzie nie rozumieją zagrożenia? Owszem to nie dżuma, ebola czy hiszpanka, ale nawet w przypadku epidemii grypy sezonowej trzeba uważać. No, ale czego oczekiwać o ludziach nie widzących, że dzielnica Molenbeek stała się eksterytorialnym terenem, gdzie panują dzikie prawa pustyni? Głupota jest zwykle całościowa i systemowa niestety, ale plusem całej tej pandemii może być to, że przynajmniej nie najadą nas hordy najeźdźców prezydenta Erdogana, pardon "uchodźców", więc jakieś szczęście w nieszczęściu. Jeśli zaś produkcja będzie mnie skumulowana w Chinach też, ale oczywiście byłoby znacznie lepiej jakby podobne otrzeźwienie przyszło bez tylu ofiar w ludziach i strat dla gospodarki. 

Jak już pisałam wcześniej, nie jestem pod wielkim wrażeniem reakcji władz w Szwajcarii. Szwajcaria ma szansę zająć niechlubne miejsce na liście najbardziej dotkniętych państw, a niestety zbyt późne ograniczenie wjazdu z Włoch z pewnością uczyniło wiele złego. Ludzie już wcześniej domagali się zamknięcia granicy z Włochami, lecz takowa decyzja nie zapadła. Rzecz jasna sytuacja nie jest prosta: całkiem sporo ludzi dojeżdża do pracy z Włoch i nie da się ot tak zamknąć, no ale czy przypadkiem nie zamknięcie nie było gorsze? Generalnie nie ma paniki, chociaż ze sklepów znikają makarony oraz ryż, ale nie ma pustych półek. Ale pewne nerwowe reakcje są, jak w linku [2]. Oczywiście odsuwanie się od Azjaty to jeszcze nie ciężki rasizm, ale z pewnością sytuacja nieprzyjemna dodatkowo spowodowana nerwową atmosferą. Takie zachowanie nie powinno mieć miejsca i jest to zwykłe chamstwo. W czasie kryzysu wszyscy myślimy o sobie i swoich najbliższych nie pięknych ideach równości i świata bez granic. To, co mi się bardzo podoba w Szwajcarii to to, że tutaj nie ma oszalałego mutli-kulti i zalewu imigrantów spoza Europy. To biały kraj i dlatego tutaj przyjechałam, ale tak naprawdę mieszkanie za granicą to zawsze ciężki kawałek chleba. Zawsze ktoś nam wypomni pochodzenie, wyszydzi język i komuś będzie przeszkadzać nasza religia (lub jej brak) czy kolor skóry. W Toronto byłam mniejszością etniczną  w pracy oraz poza takową jako osoba o białym kolorze skóry, bowiem w pracy i w centrum gdzie mieszkałam spotykałam mieszkańców Azji (Chińczyków, Filipińczyków, Koreańczyków, Hindusów), ludzi z Ameryki Środkowej i Afryki. Wiem, że bycie mniejszością etniczną nie jest lekkie bowiem im bardziej różnimy się od otoczenia tym większe ryzyko niedopasowania. Żeby nie było różowo: tutaj zarobiłam na ulicy świdrujące spojrzenia mówiąc po angielsku, ale jako doświadczony mieszkaniec obczyzny wiem, że trzeba mieć grubą skórę i nie przejmować drobiazgami. I zasadniczo nie pchać się gdzie nas nie chcą, gdzie nasz kraj pochodzenia, przynależność etniczna komuś przeszkadza. 

Szaleństwo w czasach zarazy

Czas zarazy sprzyja nakręcaniu emocji i generalnie irracjonalnym zachowaniom. I nie mam tutaj na myśli spiskowych teorii na temat wirusa będącego bronią biologiczną, środkiem do odmłodzenia populacji czy też metodą osłabienia Chin. O nie, znalazłam takie oto kwiatki, jakby nazywanie koronawirusa wirusem z Wuhan, było rasistowskie i ksenofobiczne[ [1]. Dokładnie tak, sprawdziłam właśnie takich określeń użyto i nijak nie mogę uważać, że to językowa pomyłka bo pomimo słów różnych złośliwców angielski znam nie najgorzej. Inna sprawa, że po pięciu latach w Kanadzie głupota pomysłów środowisk postępowych nie powinna mnie jakoś specjalnie dziwić. W końcu skoro płeć i pochodzenie etniczne to kwestia wyboru?

Głupota postępująca to coś  co nieustannie zaskakuje. Kiedy wydaje się, że głupiej to już chyba nie można, ktoś palnie coś nieprawdopodobnie głupiego, jak to, że mówienie o chińskim pochodzeniu wirusa to ksenofobia. O ile wiem, to miasto Wuhan jest w Chinach i to na targu w Wuhan zaczęła się epidemia, a raczej pandemia. Lecz stwierdzenia tak oczywistych faktów to dzisiaj rasizm, seksizm, islamofobia i tym podobne w zależności od zamiłowania i jak mawiają niepotrzebne skreślić. I właśnie podcast wspomnianej Lauren Chen [2] zwrócił moją uwagę na owe absurdalne pomysły. 

Słowo "rasizm" bywa odmieniane przez wszystkie przypadki, przez co nadużywane. W Ameryce Północnej, zwłaszcza Stanach Zjednoczonych, istnieją potężne napięcia rasowe oraz klasowe, to jednak środowiska postępowe niespecjalnie potrafią wskazać pomysł na rozwiązanie, niż uznawanie białych ludzi, a zwłaszcza mężczyzn, za samo zło i doszukiwania się rasizmu w muralu przedstawiającego Chińczyka jedzącego pałeczkami, czy też w piosence "Speedy Gonzales". Nie proponują zmian systemowych, umożliwiających zdobycie edukacji dzieciom z biednych dzielnic zamieszkałych przez ciemnoskórą ludność. Nie, bo przecież horrendalnie droga edukacja buduje ich wieżę z kości słoniowej skąd mogą pouczać. Nie proponują realnej walki z latynoskimi gangami czy pomocy ludziom chcącym uciec przemocy, lecz wymyślają idee miast-sanktuariów skąd nie można deportować nikogo, nawet nielegalnego imigranta, który zadźga kogoś siekierą. Czy tylko mnie się przypominają filmy jak "Ucieczka z Los Angeles"?. Nie, proponują werbalne ataki a także walkę z wiedzą i zdrowym rozsądkiem. To znacznie łatwiejsze niż przyznanie, że klasowo nie masz szans podskoczyć w górę, poza wyjątkami, bo cały system jest skonstruowany tak, że dobra edukacja, dająca szansę na prestiżową pracę, jest tylko i wyłącznie dla ludzi z odpowiednio zamożnych rodzin. I to chcą wprowadzić piewcy prywatnej edukacji w Polsce: by dzieci z biedniejszych rodzin były już praktycznie bez szans i miały znacznie gorzej niż teraz. 

Wedle mapy świata, miasto Wuhan leży w Chinach. Wedle wszelkich doniesień, to na targu w Wuhan zaczęła się epidemia, a raczej pandemia jak to nazwało WHO, koronawirusa. Wirus z Wuhan to poprawna nazwa. I może zamiast zastanawiać się dlaczego z Chin przyszedł koronawirus, SARS, zastanowić nad stanem sanitarnym i warunkami panującymi w fabryce świata, lepiej drzeć się o rasiźmie.  Zamiast pochylić nad ludzkimi kosztami niższych cen produktów z Chin, nad nieludzkim traktowaniem pracowników w komunistycznych Chinach, lepiej wymyślać coraz to bardziej bzdurne tezy. Bo przeniesienie produkcji z powrotem do USA, oznacza wyższe koszty i pracę dla przedstawicieli tzw. niebieskich kołnierzyków, ludzi do których Demokracji w swej dużej części czują podobną odrazę jak przedstawiciele polskiej opozycji z PO do ludzi mniej wykształconych z małych miast.

Co pokazała ta zaraza? Prawdę, że solidarność europejska to mit. Są kontrole na granicach, niektórzy takie zamykają bo jak przychodzi co do czego każdy się martwi o siebie. A od Chińczyków ludzie odskakują w komunikacji i żadne, lewackie wrzaski tego nie zmienią że w razie kłopotów mit multi kulti pryska. Obrazem w nagłówku to żadna kpina z epidemii, a jedynie moja reakcja na bzdury o rasiźmie. Jestem w kraju, w którym za chwilę ogłoszą stan wyjątkowo i nie jest mi bynajmniej do śmiechu, ale nie chcę dać się zwariować.

[1] https://thefederalist.com/2020/03/12/biden-calls-trump-racist-for-stating-the-fact-that-wuhan-virus-began-in-china/
polecam też podcast Lauren Chen:
[2]  https://podcasts.apple.com/us/podcast/pseudo-intellectual-with-lauren-chen/id1438476672
Obrazek: https://paleontology.us/wp-content/uploads/2020/03/meme-02.jpg

Smaczki kanadyjsko szwajcarskie cz 2: punktualność i deadline

Dziękuję za ciepłe przyjęcie poprzedniego odcinka "Smaczków". Dzisiaj załączam kolejną odsłonę mojego subiektywnego opisu porównawczego różnych aspektów życia w Kanadzie i Szwajcarii, które zaobserwowałam podczas mojego dłuższego pobytu w pierwszym z tych krajów i krótszego w drugim. Jak zapewne moi Goście odgadli, opisuje raczej dość odmienne aspekty życia, zaś jedną ze spraw wręcz skrajnie odmienną stanowi pojęcie punktualności. 

Kwestia podejścia do czasu i terminów doprowadzała mnie do szału w Toronto w wielu przypadkach.  Istniało tam pojęcie bycia "modnie spóźnionym" (ang. fashionably late), co w praktyce oznaczało, że na spotkanie większość osób przychodziła jakieś pół godziny spóźniona. Pamiętam jak przyjechałam do Toronto w 2014, przyszłam na 18 do restauracji bo tam mieliśmy grupowy obiad i jako jedyna byłam o czasie. Inni przyszli po jakiś 20 minutach, a owo podejście stanowiło coś raczej normalnego, nie zaś niezwykłego. Po prostu stanowiło część kulturowego podejścia, pokazywania jacy wszyscy jesteśmy wyluzowani, nieskomplikowani  i generalnie "fajni" mówiąc kolokwialnie. Jako osoba lubiąca kiedy wszystko ma swój czas, rzecz jasna była raz po raz zdenerwowana. I oczywiście to nie stanowiło czegoś nie wiedzieć jak ważnego dla podejmowania życiowych decyzji, lecz raczej jedna z tych niegroźnych lecz nieprawdopodobnie denerwujących spraw. Zostałam wychowana w przekonaniu, że spóźnienie oznacza brak szacunku dla osoby, nie zaś dowód wyluzowania i nie przeszło mi to za bardzo.

Owe zachowania dostrzegłam tak w kwestii spotkań z kolegami z pracy jak i spoza pracy. Oczywiście większość ludzi spóźniała się jakieś 30-40 minut, rekordziści zaś potrafili przyjść 2 godziny po czasie, lub w ogóle zapomnieć o spotkaniu. Ta cecha stanowiła znak rozpoznawczy szefa mojego szefa z Kanady, tak że nawet śpiewaliśmy o tym piosenki, potrafił zapomnieć o spotkaniu ze swoimi studentami. Rzecz jasna studenci nie byli zachwyceni, też mieli co robić i też mieli zajęcia, przez co generalnie opinia wśród studentów nie była bardzo wysoka. Na samym początku próbowałam tłumaczyć podobne zachowania zabieganiem, brakiem czasu i nadmiarem zajęć. Dopóki nie usłyszałam stwierdzenia "busy is a new stupid", a słowo "busy" słyszałam raz po raz. Wszyscy byli zajęci, tak okropnie zajęci, że jak mawia polskie powiedzenie tak biegał, że tych taczek nie załadował. Bo naprawdę dobry menedżer, czy ktoś zarządzający czymkolwiek umie zarządzać swoim czasem, wie co może zrobić a czego nie i realnie ocenia swoje możliwości.  Nieraz też słyszałam, że termin (deadline) to pojęcie względne i zawsze można negocjować. Panie z biura grantowego były zachwycone tym, że wszystko przychodziło na ostatnią chwilę. 

Jeśli ktoś myśli, że Niemcy mają hopla na punkcie punktualności, to nie spotkał Szwajcarów. Generalnie to koleżanka - Niemka twierdziła, że w Szwajcarii punktualność jest traktowana bardzo poważnie, zaś u niej w Niemczech to z większym luzem. Spóźnienie do trzech minut tramwaju czy autobusu powoduje ogłoszenie komunikatu przez megafon, zaś w godzinach wieczornych zdarza się, że autobus czy tramwaj przyjedzie przed czasem. Myślę, że to daje pewne pojęcie o tym, jak miejscowi podchodzą do kwestii punktualności. Generalnie jest wskazane by na spotkanie przybyć 5-10 minut wcześniej. Jeśli mamy labmeeting o powiedzmy 10.00, to znaczy, że większość osób przyjdzie przed 9:55. Wejścia później są rzadkie. Sama pamiętam krzywe spojrzenia, kiedy wpadła spóźniona na spotkanie, tłumacząc, że nie opanowałam trasy z domu. Ponieważ pracuję w ośrodku akademickim i był to drugi dzień mojej pracy owo wyjaśnienie przeszło, ale tylko raz i musiałam solidnie przepraszać. Tutaj naprawdę trzeba mieć dobre wyjaśnienie dla spóźnienia, coś na co często narzekali na forach ludzie z Ameryki Północnej, gdzie podejście do takich spraw jest po prostu odmienne. Widzę tutaj potencjał do kulturowego nieporozumienia, ponieważ sama takowe przeżywałam na początku w Toronto. A chociaż z czasem nawykłam, to i tak byłam nieco poirytowana. Pojęcie "fashionably late" po prostu nie istnieje, no może poza grupami amerykańskimi. Nawet spóźnienie 5 minut musi być usprawiedliwione i należy przeprosić czekających, właśnie za to, że się kazało komuś czekać. 

I owo podejście jest oczywiście też w pracy. Pisanie grantów wygląda dość podobnie, lecz i tak powiedzenie komuś o grancie na dwa tygodnie, czy coś w ten deseń, przed terminem uchodzi za bardzo, bardzo niewłaściwe zachowanie. Deadline to rzecz święta. Wedle wszystkiego co wiem, zawalenie terminu w pracy to ciężkie przewinienie i coś, czym tracimy wiarygodność jako osoby niezdolne ocenić swoich możliwości oraz wyzwań, nie szanujące innych. Bardzo się pilnuję by nie obiecywać za wiele i nie być cudzoziemcem co pracuje więcej niż ma w kontrakcie co jest także źle widziane.  Ja na szczęście nie mam w zwyczaju obiecywać niemożliwego, co z pewnością mi pomoże. 

Chyba nietrudno odgadnąć które podejście jest mi bliższe. Uważam, że punktualność i pilnowanie terminów niezwykle ułatwia życie. I chociaż rzecz jasna w Toronto ostatecznie kończyliśmy wszystko na czas i mieliśmy wyniki, po prostu nerwówka i chaos mnie męczyła. No i naprawdę wolę jeśli się z kimś umawiam na godzinę 16.00 żeby to była 16.00 a nie dowolna pora między 16:30 a 17.00. A tutaj to nie tylko osoba będzie o tej 16:00 ale i 15:55. 

Scenka rodzajowa: Jakiś czas temu brałam udział w telekonferencji z współpracownikiem z zagranicy Mieliśmy zacząć o powiedzmy 15.00. Planowałam iść do drugiego pokoju o 14:50, by włączyć komputer i wszystko ustawiać tak by szef zalogował się gdzie trzeba i byśmy byli gotowi, a jednocześnie nie przeszkadzali innym w pracy stąd pomysł na wyjście do nieużywanego pokoju. O godzinie 14:45 z pokoju wyciągnął mnie ów szef (Szwajcar), mówiąc by iść i to już bo tylko 15 minut, a trzeba być gotowym przed 15.  Prawie podskoczyłam zaskoczona. Wyjaśniłam, że miałam za pięć minut włączyć wszystko, ale nie miałam okazji. No i włączyliśmy co trzeba, nie dostałam opieprzu za to, że nie wiedziałam czy działa linia telefoniczna, po czym na 14:52 wszytko było i można było przejrzeć dokumenty. Około 14:57 szef zaczął patrzyć na zegarek czemu rozmówca jeszcze nie ma na linii, zaś o 15:02 był już lekko poddenerwowany. Rozmówca pojawił się o 15:05 ale musiał ściągnąć aplikację do telekonferencji, a że miał kiepskie wifi wszystko trwało aż do 15:10. Szef nie podniósł ani razu głosu, ale widać było irytację. Oczywiście daliśmy radę ze wszystkim, ale było to ciekawe doświadczenie, bowiem znany mi z Toronto styl pracy miał zdecydowanie więcej wspólnego z włoskim niż szwajcarskim. I jak mówiłam wszyscy dawali radę, ale nie każdy styl każdemu odpowiada. A koleżanka M. z poprzedniego posta, kiedy chciała zacząć prezentację trzy minuty przed czasem usłyszała, że to było bardzo w szwajcarskim stylu. 

Zdjęcia w tekście są mojego autorstwa i przedstawiają park Alexander Muir Memorial Gardens w Toronto oraz ogród botaniczny w centrum Zurychu. 

Końców świata mieliśmy w bród

Różne rzeczy dostaję na Whatsupp, ale powyższy obrazek to zdecydowanie smaczek. Pamiętałam większość końców świata z wymienionych: staruszkę pluskwę millenijną, potem dobrego wąglika, ptasią i świńską grypę i nieco egzotyczną Zikę. W Toronto histeria na Zikę, była tak wielka, że koleżanki w wieku produkcyjnym unikały wyjazdów na konferencje na Florydzie, bo Zika zje nas wszystkich. Przyznam, że w swoim czasie pluskwa, wąglik i SARS mnie przestraszyły, ale z czasem naprawdę chyba robię się coraz bardziej znieczulona. Tych końców świata mieliśmy za dużo, a ja mam akurat niezłą pamięć. 

W mojej pracy M., lekarka jest głosem rozsądku. Mówi wszystkim, by zachować spokój, myć ręce i nie dać się zwariować. I że większość z nas nie jest w żadnej grupie ryzyka, ponieważ nie mamy osłabionej odporności, nie jesteśmy pacjentami onkologicznymi i nie zażywamy imunosupersantów. By zostać w domu w przypadku gorączki, kaszlu i kataru co winno być zwyczajną praktyką w razie przeziębienia i grypy. Wziąć głęboki oddech, a przede wszystkim nie tyle wyłączyć telewizję co przestać wchodzić na media społecznościowe. Jak zapewne zgadła większość z was, mam dość sceptyczne podejście do mediów społecznościowych, które może i miały pomóc ludziom się odnaleźć po latach, lecz niestety zostały źródłem lansu, hejtu i  siania fałszywek (nie wiem jak powiedzieć po polsku fake news, a nie znoszę wtrącać anglicyzmów). Histeria i panika nie pomoże. Rzucanie się na żele antybakteryjne też nie. Naprawdę większości z nas starczy zwykłe mydło, a M. mówi, że o ile nie mamy kontaktu z zarażonym naprawdę nie trzeba używać niczego więcej. Poza tym, środki do dezynfekcji rąk mogą podrażnić skórę, a podrażniona skóra to brama do bakterii co razem z M. tłumaczyłyśmy studentowi, który w panice zaczął kilka razy dziennie myć tymi środkami ręce. 

W Szwajcarii, wedle danych na swissinfo.ch, mamy 210 potwierdzonych przypadków i jeden przypadek śmiertelny. Zmarła 74-letnia kobieta hospitalizowana w Lozannie, która prócz koronawirusa cierpiała na przewlekłe choroby. I właśnie owo podkreślone słowo stanowi klucz: przewlekłe choroby, tacy ludzie są w grupie ryzyka także dla zwykłej, sezonowej grypy a z powodu grypy nie odwołuje się imprez masowych, nie zamyka szkół (zwykle) i nie trzeba reglamentować papieru toaletowego. I szkoda, że w tym całym szaleństwie wielu wciąż zapomina, by kichać/kaszleć w chusteczkę lub rękaw. Nieraz w autobusie jechałam z chorym dzieckiem, które kaszlało roznosząc zarazki wszędzie.  Małe dziecko może nie wiedzieć o konieczności zasłaniania buzi, ale czy ja żądam cudów oczekując, że matka zasłoni dziecku buzię by nie zarażało innych nie tylko z okazji koronawirusa, ale w przypadku zwykłego przeziębienia? 

A tak z innej beczki: może warto by politycy i inni decydenci w końcu pojęli, że nie można przenieść całej światowej produkcji w jedno miejsce, do Chin. Jeśli dzięki epidemii koronawirusa cześć fabryk zniknie z Chin i wróci tam, gdzie były wcześniej to z całości wyjdzie coś dobrego. Może to przystopuje oszalałą konsumpcję i miejsca pracy wrócą do krajów Europy. 

I na koniec: wyłącz telewizję, wyloguj się z mediów społecznościowych, weź głęboki wdech i włącz myślenie. Panika bywa naprawdę groźna, zaś strach ma wielkie oczy. Koronawirus to nie dżuma czy cholera, a nawet w przypadku epidemii cholery czy czegoś równie paskudnego panika i histeria tylko pogorszy sprawę. 

Kogel mogel, czyli dlaczego nie warto oglądać sequeli

"Kogel mogel" oraz "Kogel mogel 2" to chyba klasyka polskiej komedii. Wymienię jeszcze z pamięci "Seksmisję" czy też komedie Barei, jak "Miś" czy "Co, mi zrobisz jak mnie złapiesz", które chociaż opisywały absurdy PRL, wciąż chyba mogą śmieszyć. Dwie pierwsze części "Kogel modle" nie są to jakieś wybitne dzieła, ale zabawne historie o polskiej wsi w przededniu transformacji ustrojowej. Bez bicia przyznaję, że czasem oglądam na portalu cda.pl dwie pierwsze części, kiedy mam ochotę na lekki film w piątkowy czy też sobotni wieczór. Może wynika to z pewnego sentymentu do polskiego kina, który zwiększył się na obczyźnie.  Niestety dałam się skusić na kolejną odsłonę komedii sprzed lat, a po prostu pewne rzeczy należy zostawić w przeszłości i takimi jakie były. I nie próbuję nikogo przekonywać, że pierwsze części to jakieś arcydzieło, ale w przeciwieństwie do wielu wątpliwych "dzieł" dzisiejszego kina elementy wulgarne, prymitywne i nudne jak flaki z olejem nie rzucają się na pierwszy plan. 

Jakby przypadkiem ktoś z moich Gości nie znał pierwszych części, opowiadają one o perypetiach Kasi, dziewczyny z prowincji marzącej o studiowaniu pedagogiki. Ponieważ jednak rodzice mają inne plany, Kasia ucieka ze ślubu z nie wylewającym za kołnierz Staszkiem do Warszawy, gdzie między innymi zostaje opiekunką bystrego, acz nieznośnego Piotrusia. Poznajemy też nieco zwariowaną babcię Piotrusia, tę co mówi na zjeździe gospodyń wiejskich o karmieniu psów wołowiną, podstarzałego amanta, docenta Wolańskiego i jego wiecznie podejrzewającą zdrady żonę. Możemy pośmiać się zarówno ze wsi przełomu lat 80-tych i 90-tych, jak i z "miastowych", a wszystko w ramach mało skomplikowanej historii. I niestety postanowiłam obejrzeć część trzecią, nie czytając ostrzeżeń w recenzjach na temat wad tego obrazu.

Ten film jest po prostu stratą czasu. Nie wiem naprawdę co można pochwalić, poza rolą Kasi Skrzyneckiej w roli podstarzałej sponsorki młodego chłopaka, tak bowiem zabawny i bystry urwis Piotruś wyrósł tutaj na utrzymanka pani w średnim wieku. Inne znane, lub mniej znane jeśli ktoś nie widział pierwszych części, są tak beznadziejnie sztuczne, że aż zęby bolą. Mamy docentową Wolańską, która postanowiła zarabiać na seksualnym uświadamianiu Polek i stąd mamy scenę z psem i narzędziem do że tak powiem samoobsługi. Miało być śmiesznie, a wyszło fatalnie. Docent został sfrustrowanym dziadkiem na utrzymaniu żony. Z rodziną mieszka córka, siostra znanego z poprzednich części Piotrusia, którą poznajemy z dołączonym trailerze. Tak naprawdę trailer opowiadała właściwie całą historię, dlatego moja recenzja nie zawiera za wielu spoilerów, może poza stwierdzeniem, że tego gniota oglądać na trzeźwo jest ciężko, a po paru strzałach człowiek przestaje ogarniać, przy czym im mniej się że tak powiem ogarnia, tym lepiej na tym filmie. Na czym skończyłam wyliczance? Ach tak, na płaczącej, biegającej hisperce mającej chyba w zamiarze przedstawiać współczesną, młodą kobietę. Jeśli tak ma wyglądać wzór czegokolwiek, to ja wolę starą Kasię z pierwszych części.

Czy spotkamy jeszcze starych znajomych? Ano, poznajemy mamę Kasi, lecz nawet całkiem niezła kreacja Katarzyny Łaniewskiej nie ratuje całości, chociaż rozmowa przy wódce z dziewczyną wnuka może śmieszyć. Lecz nie sam wnuk, przyjeżdża on z Holandii i, ale to niespodzianka no naprawdę nie zgadnę, postanawia wykorzystać naiwność babki i matki i hodować na wsi trawkę. Zabawni mogą być sąsiedzi, którzy nie wiedzieć skąd mają pojęcia jak zrobić skręta, ale cała reszta postaci to dno i trzy metry mułu. Z perspektywy owe żarty niespecjalnie śmieszą, ale na tle naprawdę kiepskiej całości nie wyglądają aż tak źle. Miało być lekko, zabawnie i z powrotem do tradycji a niestety wyszło jak zawsze.

Podsumowując, niezła komedia jaką stanowiły dwie pierwsze części, wróciła jako coś niestrawnego, mającego wszelkie wady wielu dzisiejszych produkcji: miałkość, przerywalność i prymitywny humor. Niestety coraz częściej mam wrażenie, że dobre filmy i seriale znikły w latach 90-tych i wczesnych 20-nych, a może ja po prostu nie rozumiem dzisiejszej kultury?  Czy potrafię wskazać jakąś dobrą, współczesną komedię z rodzimego podwórka? A choćby "Last Minute" Patryka Vegi, lekkie dziełko o turystach masowo jeżdżących do Egiptu, gdzie komentarze Bartusia naprawdę śmieszą, a babcia - policjantka w stanie spoczynku przygotowuje bardzo, ale to bardzo specjalną grzybową. 

Leniwe matki Katarzyny Lubnauer

Katarzyna Lubnauer nigdy nie była posłanką, z którą bym się utożsamiałam, a do partii Nowoczesna było mi daleko. W ogóle obecna, polska (i nie tylko polska) lewica jest mi odległa bowiem zamiast zajmować się walką ze społecznymi nierównościami poszli raczej w kwestie rozporkowe, promocję niekontrolowanej migracji i szaleństwo klimatyczne. Jedyną ostoją normalności na lewicy są osoby jak Leszek Miller czy Monika Jaruzelska, lecz niestety to mniejszość. Kwestia zachowania opozycji w kwestii koronawirusa to kolejna odsłona niesmacznej i chamskiej kampanii nie mającej na celu wymiany poglądów, lecz walki na wyniszczenie. Za to znalazłam smaczek kampanijny w wykonaniu posłanki Lubnauer, który pokazuje niejako dlaczego obecne feministki niespecjalnie zajmują się problemami kobiet. 

Posłanka uznała, że kobiety wychowujące w domu kilkoro dzieci winny wrócić do pracy i nie może być tak, że komuś się nie chce pracować. Jak chyba nie muszę nikomu mówić nie jestem niepracującą matką gromadki dzieci i raczej nic nie wskazuje bym kiedykolwiek zrezygnowała z pracy na rzecz spędzania całych dni w domu z dziećmi. O nie, za wiele do zrobienia i za wiele ciekawego czeka poza domem, ale to moje zdanie i nie zamierzam nikogo zmuszać by żył jak ja. Każda mama, oraz osoba mająca dość wyobraźni, wie, że przebywanie w domu z kilkorgiem dzieci to nie odpoczynek, lecz harówka dodatkowo przez mało kogo doceniana. I zacznijmy od określeń kura domowa pozbawiona ambicji czy leń. Kobiety zostają w domu z wielu powodów i to sprawa ich, ich partnerów i samych dzieci nie zaś ludzi z zewnątrz. Nikt za nas życia nie przeżyje i ostatecznie poniesiemy konsekwencje naszych wyborów. Fakt, nie pracujące zawodowo kobiety pozostaną bez emerytury, mogą mieć problem z odnalezieniem w domu jak dzieci wyjadą bo poświęciły dla nich całe życie, a teraz co robić? Ale to jeden możliwy scenariusz i na pewno wyzywając ludzi od leni nijak się do siebie nie przekona. Ze swej strony zawsze i każdej kobiecie odradzałabym rezygnację z pracy na rzecz zajmowania rodziną, ale na pewno unikała słów posłanki Lubnauer. Wspomniałabym kwestie emerytalne, konieczność uzależnienia od dochodów męża i problemy kiedy z jakiś powodów ów dochód się skończy: czy mąż odejdzie do młodszej, czy straci pracę, czy ulegnie wypadkowi. Ale ... na pewno nie nazwałabym mam kilkorga dzieci leniwymi tak en masse, bo one w gruncie rzeczy ciężko pracują ale inaczej. 

Niestety dzisiejszy feminizm nie docenia tej pracy. Ja zawsze rozumiałam feminizm jako przyznanie kobietom praw do decydowania o swoim życiu, edukacji itd. a co oznacza prawo do wybrania także i tradycyjnych ról. Tradycyjne role odmawiają kobietom prawa i szans edukacyjnych, zawodowych, rozwijania ambicji ograniczając ich świat do domu, kuchni i dzieci. Ale jeśli ktoś zmusza kobietę by oddała dzieci do żłobka, nawet jeśli chce z nimi zostać, wyzywa od leni bo pragnie żyć jak jej matka i babka czy  naprawdę nie działa tak samo. Osobiście uważam  danie kobietom praw wyborczych, edukacyjnych i do pracy za wyzwolenie i wielkie szczęście bowiem nie musiały być ograniczone do kinder, kiche, kirche. Praw, ale nie zmuszania do wybierania określonych ścieżek życiowych, bo to mi od razu przypomina niesławne "Arbeit macht frei".  Mogę tylko zgadywać co posłanka Lubnauer chciała powiedzieć, lecz nawet dziennikarz Wyborczej z linka [2] uznawał słowa posłanki o ludziach nie chcących pracować za niewłaściwe. Bo nawet jeśli chodziło o przedstawienie późniejszych problemów, to nie w taki sposób. I nie łudźmy się, nie zawsze człowiek zdobędzie zadowalającą pracę tak ambicjonalnie jak i finansowo. Co jeśli ktoś zarabia na śmieciówce 1,500? Także może zapomnieć o emeryturze, bowiem nie ma z czego odkładać. Zaś z 500+ na troje dzieci dostanie tyle samo i jeszcze zapewni zastępowalność pokoleń. Czy rozwiązaniem jest ucięcie pomocy społecznej? Moim zdaniem nie, ponieważ pomoc słabszym, mniej zaradnym jest miarą ucywilizowania. Nie, należy, paradoksalnie jak mawiała posłanka Lubnauer, przywrócić szacunek do pracy lecz nie przez piętnowanie niepracujących zawodowo matek, lecz nareszcie płacąc ludziom godnie a nie głodowe pensje za które ledwo można wiązać koniec z końcem. Kiedyś w ramach mojego cyklu "smaczków" napiszę o kosztach życia. Osobiście nie dziwię się, że kobiety wolą zostać w domu z dziećmi niż wracać na kasę w supermarkecie czy pracę na śmieciówce. Jakaż tam kariera i spełnienie? I oczywiście nie każdy może być dyrektorem, lecz zarobki winny być dostosowane do cen w danym miejscu. w Polsce niestety nie są, zaś słuchając koleżanki na temat cen w Polsce byłam zdumiona, a owo zaskoczenie nijak nie było przyjemne. 

I reasumując naprawdę nie rozumiem co posłance Lubnauer przeszkadza w tym, że pani iksińska zrezygnowała z pracy zawodowej na rzecz wychowania dzieci. Owszem, matkom niepracującym nie jest lekko lecz każdy mierzy się z jakimiś problemami. Zaś owym kobietom nie pomoże nazywając je leniami, którzy nie chcą pracować. Nie mam przekonań co do skuteczności programów aktywizujących, ale ułatwiania życia drobnym przedsiębiorcom tak. Sama widziałam dzisiaj ogłoszenie pani, mamy zajmującej domem, że chce prowadzić domowe zajęcia z angielskiego dla swoich dzieci i innych dzieci w małej grupie, zbliżonej wiekowo. Moim zdaniem to świetny pomysł: pozwala dzieciom na socjalizację, kobiecie na zarobienie paru groszy zaś innym paniom na umieszczenie dzieci w bezpiecznym środowisku. I promocja podobnych przypadków zrobi więcej i skuteczniej, niż nazywanie ludzi leniami. 

Grafika:
https://lelum.pl/wp-content/uploads/2019/08/rodzina-wielodzietna.jpg
Tekst na podstawie:
[1] https://dorzeczy.pl/kraj/131225/matki-wychowujace-kilkoro-dzieci-musza-wrocic-do-pracy-szokujace-slowa-lubnauer.html
[2]
https://www.wprost.pl/kraj/10303153/lubnauer-o-matkach-ktore-wychowuja-dzieci-i-nie-pracuja-nie-jest-to-rozsadne.html